Czasem w życiu trzeba zrobić COŚ, co zaczyna się w Twojej głowie od podszeptu, piknięcia serca, które potem bije coraz mocniej, aż w końcu głośno krzyczy – JUST DO IT! Nieważne, czy chodzi o coś małego czy dużego. Może tylko o tatuaż, zielone włosy lub morsowanie. Ale może chcesz zakończyć niedobry związek, zmienić pracę lub rozpocząć na swoim, pokazać światu swoją sztukę, wyjechać w samotną podróż albo zamieszkać w innym kraju a może skoczyć ze spadochronem… Twoje pragnienie dusi cię jak wąż boa, niemal tak samo jak lęk, który zawsze wypełza z kątów ze swoimi jęzorami niepokoju. A może nie dam rady? A jeśli się nie uda? Dostanę ataku serca… zbankrutuję… I co na to moje otoczenie?
Liczne „dobre rady” pojawiają się w eterze natychmiast
Tradycyjnie – Twoi bliscy i znajomi – wiedzą lepiej, czego ci potrzeba, jaką głupotę chcesz popełnić i co katastrofalnego cię spotka, kiedy postawisz na swoim. Utoniesz w bagnie i wilki zjedzą cię po drodze, zostanie tylko kosteczka. A przecież najważniejsze jest, aby w dzisiejszym gąszczu milionów głosów usłyszeć TO, co mówi TWOJA dusza. Aby w socialmediowym zalewie czyichś żyć i inspiracji, poczuć, co DLA CIEBIE się liczy i jak TY chcesz żyć. A potem poczuć, że Twoje pragnienie jest silniejsze niż suma wszystkich strachów i… skoczyć! Na początku woda będzie zimna, ale niesie cię adrenalina i euforia. A potem żyli długo i szczęśliwie, miód i wino pili? Może tak (często!), może nie, za to zyskujesz cenną lekcję. Przynajmniej pod koniec życia nie powiesz sobie: tak bardzo chciałam, ale nie miałam odwagi spróbować.
Już od jakiegoś czasu mocno się wierciłam i czułam, że potrzebuję zmiany przez duże Z.
Ostatnie lata dały mi w kość – covid, wojna w Ukrainie, wspieranie i opieka nad chorującymi rodzicami (ojciec zmarł w pandemii), menopauza, problemy z pracą. Ciągle coś. Moja głowa była zmęczona, siadała mi kreatywność. I kiedy w styczniu 2024 z moich usług zrezygnował kolejny ważny klient (zmiany na rynku, cięcia kosztów, rozwój nowych technologii), zrozumiałam, że właśnie kończy się pewna epoka i czas na NOWE. Poczułam, że mam przegrzane styki, a moja warszawska energia się zużyła. Miasto, w którym się urodziłam i gdzie spędziłam wiele fantastycznych lat, stało się dla mnie zbyt tłoczne, zbyt głośne i zbyt intensywne. Momentami zbyt agresywne.
Najtrudniejszy pierwszy krok …
W emocjonalnym impasie zdecydowałam się na wyjazd na narty, żeby zrewitalizować nadwątlonego ducha. Udało się znakomicie, a ja dostałam zastrzyk wiary w siebie i swoją sprawczość. W marcu pojechałam świętować urodziny w Puszczy Białowieskiej – moim miejscu mocy, gdzie myśli się prostują i klarują, jak nigdzie indziej. I właśnie tam uświadomiłam sobie, że już od dawna wyrywa mnie do natury, do ciszy i kojących oczy krajobrazów. Że nad wielkomiejskie rozrywki i atrakcje przedkładam spokój lasu, zieloność łąk i szemrzące strumyki. A zamiast kakofonii dźwięków ulicy, wolę poranny świergot ptaków i klangor żurawi na rozlewisku. Zrozumiałam, że czas poszukać dla siebie nowego miejsca. Postanowiłam sprzedać swoje mieszkanie i wyprowadzić się na wieś.
Czasem decyzja długo w tobie dojrzewa, masz różne życiowe okoliczności, aż nadchodzi moment, kiedy wiesz, że to TERAZ. Pierwszy zew sympatii do wiejskiego życia poczułam w 2006 roku, kiedy spędziłam dwa miesiące w cudownym gospodarstwie agroturystycznym w Beskidzie Niskim. Wtedy wróciłam do Warszawy, bo nie byłam jeszcze gotowa na taką zmianę. Niemniej, jeździłam tam potem po ciszę, zdrowe powietrze i cudne widoki przez ponad 15 lat, a z gospodarzami przyjaźnię się do dziś. Myśl o wyprowadzce po raz drugi pojawiła się podczas pandemii, kiedy zamknięta w mieszkaniu w bloku oglądałam w mediach społecznościowych ludzi spędzających czas w swoich ogrodach. Pewnie nie słyszeli wycia karetek, które towarzyszyło mi non-stop w dzień i w nocy w mieście, gdzie wirus rozchodził się z prędkością światła. I ta myśl już ze mną została.
A potem los wtrącił swoje trzy grosze
Choroba i śmierć ojca, covid, żałoba i złe samopoczucie, wojna w Ukrainie i traumatyczne wyjazdy na granicę (jako asystentka zagranicznej TV), potem narastające kłopoty zdrowotne mamy i konieczność wzmożonej opieki. Szpitale, SORy, lekarze, badania. Karuzela zarządzania czasem, energią i emocjami. Mam wrażenie, że wysiłek, jakim jest dzisiaj zajmowanie się schorowanymi rodzicami i łączenie tego z pracą i własnym życiem jest nadal tematem TABU. Jest większe przyzwolenie na pisanie o przemocy domowej i molestowaniu, depresji, ADHD czy innych zaburzeniach. Do zmęczenia obcowaniem z fizjologią starości mało kto przyznaje się publicznie. To nieeleganckie i nie wypada. A właśnie wiosną zeszłego roku, po 6 latach wsparcia, obecności i bycia na posterunku, dopadł mnie kryzys opiekuńczy. Wyczerpanie psychiczne i sygnały z ciała w odpowiedzi na długotrwały stres. Pomimo całej akceptacji procesu starzenia się, miłości i empatii.
I wtedy zadałam sobie pytanie, które zadałam również kilku innym dziewczynom próbującymi pogodzić opiekę nad chorymi rodzicami z obowiązkami zawodowymi i własnym życiem. Gdzie jest granica osobistego zaangażowania, oddania i poświęcenia i prawa do swojej przestrzeni, potrzeb, zadbania o swoje zdrowie? Zwłaszcza, że pomimo zmian społecznych i na szczęście (!) rosnącego udziału mężczyzn, to nadal kobiety w największym stopniu sprawują funkcje opiekuńcze w rodzinie. Dzieci, wnuki, rodzice, mąż. Aż sama kończysz 80 lat i nie wiesz, co stało się z Twoim życiem. Dlatego podjęłam decyzję o reorganizacji opieki i poprosiłam o pomoc moje rodzeństwo. Nie będę wchodziła w szczegóły, bo to sprawy intymne, ale po kolejnym pobycie w szpitalu mama zamieszkała w domu opieki, gdzie troskliwie się nią zajęto. Musiałam przełamać jej opór (typowy!!!) i przekonać ją, że to najlepsze rozwiązanie. Dziś okazuje się, że pobyt i leczenie korzystnie wpłynęły na poprawę jej kondycji, na tyle, że może wrócić do swojego domu i zamieszkać z opiekunką. A ja mogłam zrealizować swój plan i przeprowadzić się na warmińską wieś do małego domku nad jeziorem.
Czy warto walczyć o swoje marzenia?
To pytanie retoryczne. Wszyscy, którzy podjęli takie wyzwanie wiedzą, że warto. Wiedzą, jaką to daje satysfakcję, energetycznego kopa i uśmiech na twarzy, mimo, że na początku może być trudno. A czasu mamy coraz mniej. Nie jestem typem skrzeczącej Kasandry, ale po pierwsze młodsi stajemy się tylko duchem, a poza tym sami widzimy co się dzieje. Plagi losowe, panoszące się choroby, zmiany gospodarcze i ciągłe konflikty na arenie międzynarodowej mogą nie napawać optymizmem. Jednym odbiera to odwagę, a innych wręcz przeciwnie – mobilizuje do zrobienia czegoś, o czym od dawna marzyli. Może moja historia cię zainspiruje. Również do tego, aby wierzyć, że jeśli akurat teraz czas ci nie sprzyja, to kiedyś przyjdzie TWÓJ moment TERAZ. Ty zdecydujesz, kiedy będziesz gotowa, ale nie odkładaj tego na wieczne nigdy. Kiedyś warto podjąć decyzje, które siedzą ci w głowie. I zrobić tak jak powiedział Goethe: „Cokolwiek zamierzasz zrobić, o czymkolwiek marzysz, zacznij działać. Śmiałość zawiera w sobie geniusz, siłę i magię”. Wyblakła klisza? Moim zdaniem nadal aktualne. Ja zawalczyłam o swoje pragnienia i pokonałam wiele przeszkód. A ile wyzwań jeszcze przede mną! Nie szkodzi, niesie mnie energia spełnionego marzenia, która daje mi napęd na WIĘCEJ. Ja też jestem tego warta 🙂

Cóż mogę napisać Jesteś Wielka. Gratuluję wyboru. Tak to prawda, że wielu z nas ludzi chciałoby coś zmienić ale ciągle wahają się. Mądre słowa popłynęły z pod Twojej ręki. Ja także ciągle się waham, nawet jak coś wymyślę to długo nie mogę zdecydować się, aż najczęściej rezygnuję. Teraz to już mija ten czas podejmowania większych decyzji skupiam się na drobiazgach z różnych względów. Biorę jednak Twoje słowa jako temat do przemyślenia. Pozdrawiam ciepło.
Dziękuję! Będzie mi niezwykle miło, jeśli moje słowa uruchomią jakiś proces myślowy, a może i decyzyjny… choćby dotyczyło to jakiegoś od dawna odkładanego drobiazgu… życzę Ci tego z całego serca 🙂
podziwiam za odwagę do spełniania i realizacji marzeń 😉
Dziękuję bardzo! 🙂