To wielkie słowa poety Jana Kochanowskiego. Adekwatne na dzisiejszy czas i sytuację, która tak nas zaskoczyła i wyhamowała rozpędzoną machinę życia. Kiedy w sercach zagościł strach przed zarażeniem, lęk o zdrowie i życie bliskich oraz niepewność o ekonomiczne jutro. Minął już ponad miesiąc zmagań z niewidzialnym wrogiem. Dookoła wybuch witalności rozkwitającej przyrody. Za nami Wielkanoc, w naszej tradycji okres przynoszący wiarę w zwycięstwo życia nad śmiercią i odrodzenie ducha. Czy są na obecną chwilę lepsze symbole dla podtrzymania nadziei, że pokonamy agresora i wszystko wróci do normy? Tyle tylko, że tym razem post będzie trwał dłużej niż 40 dni.
Pierwsze tygodnie walki z koronowanym przeciwnikiem wyzwoliły wiele reakcji i emocji. Od paniki do głosów racjonalizmu, od lęku i zwątpienia do śmiesznych memów rozbrajających podminowaną atmosferę, od gniewu i złości do pełnego stoickiego spokoju dystansu. Łącza rozgrzane były do czerwoności od komentarzy, dyskusji, opinii, debat, dobrych rad i wszelkiej maści ofert. Media podsycały niepokój nagłówkami nabrzmiałymi od liczb, drastycznymi obrazami i sprzecznymi informacjami. A nasi niezawodni politycy dosypywali pieprzu i podgrzali wywar nastrojów do wrzenia. Stopień przebodźcowania emocjonalnego społeczeństwa osiągnął normy szkodliwości dużo wyższe niż smog nad Polską. I jak tu żyć panie dobrodzieju, jak leczyć skołatane nerwy i zachować równowagę?
Jest takie powiedzenie, że rośnie to, co karmimy i w co angażujemy naszą energię. Dlatego nie można dawać się wkręcać w spiralę lęku i strachu, nie można pozwalać, aby wciągała nas otchłań i ciemność. Absolutnie nie bagatelizuję zagrożenia i nikomu nie bronię wyrażania emocji – to jest wręcz zdrowe! Niemniej, wszyscy wiemy, że długotrwały stres negatywnie wpływa na organizm i jest jednym z głównych czynników osłabienia i podatności na choroby. Uporczywe trwanie w fermencie emocjonalnego napięcia może doprowadzić do depresji i apatii. Dlatego trzeba wyraźnie powiedzieć sobie STOP! Trzeba skupić się na wszystkim tym, co nas wzmacnia. Psychicznie, emocjonalnie i fizycznie. Przeczytaliście już zapewne setki rad na ten temat, więc nie będę się wymądrzać. Każdy ma swój szablon i wie, co mu służy. Ja szepnę tylko nieśmiało: ruch… cokolwiek, kręcenie biodrami, wymachy ramion i nóg, przysiady, marsz w miejscu. To naprawdę wspaniałe antidotum na wszelki zastój. Zasilanie wewnętrznej baterii jest teraz NIEZBĘDNE. To pomaga nam egzystować w tych skrajnych warunkach, pomaga zachować czujność i ostrożność. Zwłaszcza, że po miesiącu monotonii łatwo o psychiczną niemoc i rozprężenie. A wróg niestety ciągle w natarciu. Sytuacja nabiera rumieńców, przed nami fala kulminacyjna, prawdopodobnie kryzys gospodarczy i trzeba być na to wszystko gotowym.
Od samego początku należałam do frakcji, która ze spokojem śledzi rozwój sytuacji i coraz bardziej rozpędzający się walec wirusowej gorączki. Odcięłam się od sieci i rozemocjonowanych dyskusji, skupiłam się na prostych zadaniach, reorganizacji życia mojego i rodziców, nadrabianiu licznych zaległości, pielęgnowaniu dobrego nastroju i energii. I to funkcjonuje aż do dziś. Przyświeca mi prosta zasada zgodna z myślą rzymskiego cesarza-filozofa Marka Aureliusza: „Panie, daj mi cierpliwość, abym umiał znieść to, czego zmienić nie mogę; daj mi odwagę, abym umiał konsekwentnie i wytrwale dążyć do zmiany tego, co zmienić mogę; i daj mi mądrość, abym umiał odróżnić jedno od drugiego”. No właśnie.
Często słyszę pytania skąd mam tyle energii i optymizmu. Po pierwsze z ciekawości świata, po drugie dzięki ludziom, których spotkałam na swojej drodze, a po trzecie z trudności życiowych moi drodzy. To hartuje i wyzwala siłę. Wiem, co to strach, samotność i zmęczenie. Wiem, co to znaczy zaczynać od początku, robiłam to kilkakrotnie. Wiem, co to są porażki, nietrafione decyzje i problemy finansowe. I wreszcie wiem, jak smakuje bezsilność i unieruchomienie, które wymusiła na mnie operacja biodra 2,5 roku temu. Za każdym razem stawałam na nogi (ostatnim razem dosłownie!) i odbudowywałam swoją rzeczywistość. To nie było łatwe, wymagało dużo pracy i samozaparcia, ale za każdym razem znalazło się rozwiązanie i ktoś podał mi pomocną dłoń. Za każdym razem też mocno pracowałam nad sobą i swoimi emocjami. Dziś wypełnia mnie wdzięczność za wszystkie doświadczenia, które mnie ukształtowały i doprowadziły do tego, kim dziś jestem. To z nich czerpię siłę. Rozmawiałam wczoraj z koleżanką, która również od paru lat boryka się z licznymi problemami. Jej wniosek był zbieżny z moimi przemyśleniami: „Ja nie czuję lęku, ja już go przez te parę lat oswoiłam. Moje życie aż tak bardzo się nie zmieniło, ja cały czas walczę, wstaję codziennie rano i skupiam się na tym, co mam zrobić, aby popchnąć sprawy do przodu. Nie mam przestrzeni na zamartwianie się.” Mogę tylko przyklasnąć tej dewizie.
Wierzę w politykę zasilania odporności emocjonalnej i psychicznej poprzez inwestowanie w pozytywne wydarzenia. Dobre relacje z bliskimi nam osobami, pomaganie i wspieranie innych, ale też dbanie o siebie i własne potrzeby. Pielęgnowanie takich uczuć jak wdzięczność, empatia i życzliwość. Uśmiechanie się! Dostrzeganie drobnych chwil, na które składa się życie. Uważność w doborze słów, mówienie dobrze o sobie i o innych ludziach, unikanie negatywnych określeń na tyle, na ile to możliwe (czasem się nie da, nie jestem idealistką!). Skupianie się na dobrych wiadomościach, nie na tych złych. Czuję jak reaguje mój mózg i ciało na przekazy pełne złości, przemocy i pogardy, a jak na słowa ciepła, empatii i wsparcia. Moim zdaniem pozytywne widzenie świata procentuje. Jest jak pancerz, który chroni przed pociskami losu, wzmacnia wiarę w siebie i daje nadzieję. A przecież życie nieustannie nas doświadcza i wystawia na próby. Obejrzałam niedawno na Netflixie film „Gwiezdny pył” z 2007 r. – zabawną baśń dla dorosłych, która rozgrywa się na pograniczu świata rzeczywistego i krainy magii. Młodego bohatera przed złem sił nieczystych chroni kwiat, który podarowała mu matka. I coś takiego powinna mieć lub stworzyć dla siebie każda z nas. Swój amulet, swoją osobistą krainę magii, przyjazną przestrzeń, której nie imają się strachy i upiory.
Na koniec prawdziwa historia o nadziei, którą zamieszczam za zgodą moich Rodziców, ponieważ dotyka spraw mocno osobistych. W lutym tego roku mój tata ciężko zachorował. Miał ostrą infekcję nerek, wywiązała się sepsa. Chyba rozumiecie, co to znaczy dla 83-letniego organizmu. Spędził w szpitalu długie tygodnie, walcząc o zdrowie i życie każdego dnia. Jego cierpienie rozdzierało serce, a wzruszeniem wypełniał widok oddania i ofiarności mamy, która spędzała przy nim wiele godzin. Pamiętam jak w Walentynki patrzyłam na nich i myślałam: to jest prawdziwa miłość, prawie 60 lat razem. Pod koniec lutego przyszedł kryzys, tata był bardzo osłabiony, przytomny, ale nie było z nim kontaktu. Lekarze powiedzieli, że zrobili już wszystko, co mogli, mama zadzwoniła, żebym przyjechała się pożegnać. Siedziałam przy łóżku ze ściśniętym gardłem, trzymając tatę za rękę. W pewnym momencie wyrwał mi ją, jakby ze złością. Potem przyszła mama i siostra i tak stałyśmy nad nim zmrożone rozpaczą, nie mogąc wykrztusić słowa. Wtem na sali pojawił się nowy gość – bliska krewna ok. 70-tki. Elegancka, umalowana. Podeszła do chorego i zaczęła z nim rozmawiać. Mówiła do niego czule po imieniu, głaskała po policzku, opowiadała, że musi jeszcze próbować, bo idzie wiosna i działka czeka. Mówiła i mówiła nie zważając na brak reakcji. I nastąpił cud. Tata zamrugał oczami i zwrócił głowę w jej stronę! Ciocia podała mu łyżeczką trochę wody, a potem papkę z warzyw. I on jadł jej z rąk. Patrzyłyśmy oniemiałe. Wizyta dobiegła końca. Następnego dnia znów był nieprzytomny, a jeszcze kolejnego obudził się, jak gdyby nigdy nic. Po kilku dniach wrócił do domu, gdzie pod troskliwą opieką mamy doszedł do pełni sił. To, co się wydarzyło, to był cud, a dla mnie ważny znak. Ciocia wniosła nową energię! Świeżości i nadziei właśnie. I najwyraźniej on tego potrzebował! Nie smutku i przygnębienia. To wydarzenie wstrząsnęło mną i dało mi niesamowitą lekcję. Trzeba walczyć do końca, nie wolno się poddawać, bo przecież „nadzieja umiera ostatnia”. A my żyjemy wraz z nią.