Nowy Rok to jedna z najprzyjemniejszych dat w kalendarzu. Niesie ze sobą obietnicę i nadzieję na lepszą przyszłość, a któż tego nie lubi? Stawiamy się mentalnie na baczność i snujemy wyobrażenia na temat tego, jaki to ten Nowy Rok będzie wspaniały. Ponieważ w tym roku to już NA PEWNO (tu wpisać, co sobie po raz n-ty obiecujemy). Ja uwielbiam Nowy Rok, bo też ulegam magii „Nowego początku” i „nowych możliwości”. I wiem, że w tym roku to już na pewno będzie „NA PEWNO”. Obiecałam sobie stosując groźby karalne.
Ale zanim wejdę w nowy rok i zacznę spisywać moje plany, lubię podsumować sobie ten poprzedni, podliczyć sukcesy i niepowodzenia, zrobić bilans zysków i strat, a także zastanowić się co dalej, co zmienić i poprawić, aby teraz wyszło to, co nie wyszło. I dla mnie takie podsumowanie jest dużo ważniejsze niż huczna zabawa w Sylwestra. Powiem więcej, ostatni dzień starego roku lubię spędzać kameralnie, bez fajerwerków i hałasu. Ja i minione 12 miesięcy.
Uważam, że taki remanent jest niezbędny. Nie wszystko w życiu idzie nam tak jak byśmy tego chcieli i trzeba się zastanowić, jakie popełniamy błędy i jak możemy to zmienić, aby ich więcej nie popełniać. Czasem uświadamiamy sobie, że trzeba się z czymś albo kimś pożegnać, bo to coś albo ta relacja nam nie służy, jest jak ropiejąca rana, której nie można wyleczyć i którą trzeba po prostu wyciąć. Jest to zabieg bolesny i z możliwymi powikłaniami, ale konieczny, aby wyzdrowiało nasze ciało albo dusza i żebyśmy mogli pójść dalej. Niepowodzenia i potknięcia to najlepsza lekcja. I ja tak właśnie je traktuję. A często okazuje się, że to, co początkowo wydaje nam się końcem naszego świata, może w istocie okazać się początkiem nowego i to lepszego!
Poprzedni rok był dla mnie trudny. Trudny, ale bardzo interesujący. Był to rok porządków, rozliczeń i pożegnań. Dużo się o sobie dowiedziałam i zrozumiałam jak chcę, aby wyglądało moje życie u progu dojrzałości – no bo jak nie teraz, to kiedy? Zrozumiałam też, CO potrzebuję zrobić, aby tak się stało.
Wystartowałam świetnie, pełna entuzjazmu. Zaczęłam prowadzić bloga i sprawiało mi to ogromną przyjemność. Ale z czasem okazało się, że jest to większe wyzwanie niż sobie wyobrażałam. Trudno mi było łączyć pracę zawodową i moje aktywne życie z pracą blogerki. Miałam problem z niezbędną do tego celu dyscypliną i wreszcie, powaliły mnie technikalia. Jestem technicznym nielotem, a poza tym dzisiejsze pokolenia 50+ nie wychowywały się z tabletem zamiast smoczka.
Zawiesiłam prowadzenie bloga, żeby wprowadzić zmiany wizualne i poduczyć się nowej roli. A potem, 1 września na moje życie spadły bomby i nie miałam już do tego głowy. Wiedziałam jedno: nie mogę się poddać, muszę przetrwać ten trudny czas i wrócę. I jestem, próbuję znowu, bogatsza o doświadczenia i wiedzę, jak należy to robić. Nie wstydzę się do tego szczerze przyznać, mimo iż to bardzo niemodne, bo przecież wszyscy pragną być ludźmi sukcesu i najczęściej tak się prezentują. Facebook pęka od pięknych zdjęć i pięknych opowieści. O niepowodzeniach mówi mało kto. To nie jest takie nośne i raczej wstydliwe.
To jest bardzo osobisty wpis, ale czuję, że aby pisać o tym, o czym chcę, o urodzie życia, ale też o jego cieniach, sama muszę być autentyczna i wiarygodna. I trochę się odsłonić. To wymaga odwagi, bo my, pięćdziesiątki nie jesteśmy przyzwyczajone do życia w świecie „selfie”. Ale czy bycie sobą i pójście za głosem serca generalnie nie wymaga odwagi?
Takim aktem odwagi jest wprowadzanie zmian w życiu, zwłaszcza w wieku dojrzałym, bo wydaje nam się, że więcej ryzykujemy i więcej możemy stracić. Mimo wszystko uważam, że warto. Pomimo lęku, pomimo pesymistycznych myśli, które mogą nas dopaść, że już nie damy rady, że już nie mamy sił, że za późno…
Życie nie oszczędza nikogo. Każdemu zsyła „wichry wojny”, każdemu zrzuca bomby, które demolują nasz świat. Mogą wywołać rozpacz i zwątpienie, poczucie, że ten świat się wali i że nie czujemy się już w nim bezpiecznie. Ale to od nas zależy, czy wyjdziemy ze zgliszcz i ten nasz świat odbudujemy. I ja tak właśnie robię i wierzę, że tym razem zbuduję solidniejsze fundamenty.
To jest wpis o rytmie życia, o tym, że jasne i ciemne chwile są jego ważnym elementem. I o tym, że nie można się poddawać. O tym, że warto wierzyć w lepsze jutro, w to że los się odmieni, a właściwie w to, że to MY go odmienimy, rozpędzimy chmury i na nowo zasadzimy kwiaty.
Spotkałam niedawno pięćdziesięcioletnią kobietę, dla której poprzedni rok też nie był dobry. Rozeszła się z mężem, straciła pracę. Można się zachwiać. Ale ona się podniosła. Podziwiałam jej promienne oczy i uśmiech. A kiedy pomalowała usta czerwoną szminką, była po prostu piękna.
Nowy sezon blogowy uważam za otwarty!