Mija nam właśnie 2021, dwudziesty pierwszy rok XXI wieku i śmiem twierdzić, że nie był to rok wygranej w oczko. Witany wylewnie i z wielkimi nadziejami na powrót „normalności”, sędziwy dziś starzec odchodzi przygarbiony pod ciężarem wydarzeń. Tak jak Atlas dźwigający nasz niespokojny świat. Sądząc po ilości pesymizmu królującego w sieci, 2021 chyba nie sprostał oczekiwaniom. „Miało być pięknie, a wyszło tak jak zwykle”.
Obserwowałam życzenia noworoczne składane „urbi et orbi” w grudniu 2020 roku. Internet pękał w szwach od „Niech już będzie normalnie”, „Niech to się wreszcie skończy”, „Żeby już było lepiej” i tak dalej. Ja sama zapozowałam na zdjęciu w srebrnych okularach w gwiazdki, żeby podkreślić moc mojej wiary w to nadchodzące LEPSZE. No i co? No i pstro. Pandemia wróciła wiosną ze zdwojonym impetem i zebrała obfite żniwo, wojna polsko-polska rosła w siłę, a nam nie żyło się dostatniej. A już na pewno nie spokojniej. Konflikt rządu z Unią Europejską, dramatyczna sytuacja na granicy z Białorusią, szalejące ceny czy wreszcie śmierć 30-letniej kobiety, której odmówiono aborcji w sytuacji zagrażającej życiu. To tylko niektóre z wątków, które wstrząsały opinią publiczną. O Afganistanie i innych miejscach nawet nie wspominam, bo to daleko i nie „nasi”.
Dla mnie osobiście to był bardzo trudny rok. W kwietniu zmarł mój ojciec, który od dawna chorował, ale dobił go COVID. Został zarażony w szpitalu podczas leczenia i odesłany z wirusem do domu. Przekazał francę połowie rodziny, w tym mnie. Odszedł na oddziale covidowym, samotnie i bez pożegnania, co było traumatycznym doświadczeniem dla całej rodziny. Ja chorobę przeszłam tylko z wysoką gorączką i ogólnym osłabieniem przez 8 dni, ale symptomy pocovidowe ciągnęły się za mną prawie 4 miesiące. Straciłam też dobry kontrakt, co trzepnęło mnie po kieszeni. Dopiero we wrześniu zaczęłam jako tako funkcjonować. Począwszy od pogrzebu ojca, byłam jeszcze na pięciu innych, w tym serdecznej przyjaciółki, która zmarła na raka. Bardzo wiele osób straciło w mijającym roku bliskie osoby – rodziców, współmałżonków, przyjaciół, kolegów z pracy. Niepokoje w kraju i na świecie też robiły swoje. I jak tu żyć mili Państwo, kiedy dzieje się tak dużo niedobrego, kiedy gromy i pioruny uderzają raz po raz i nadwyrężają naszą psychikę?
Od dawna uprawiam optymizm realistyczny. Piję kawę z lekką nutką stoicyzmu zamiast dekadencji, jak w słynnej reklamie Nescafe. To pomaga przetrwać w tych coraz trudniejszych czasach. Przez całą jesień w mediach społecznościowych pesymizm i narzekanie hulały, że aż niemiło. Kasandryczne przekazy i utyskiwania wpędzały w mrok mocniej niż listopad. Miałam wrażenie, że to psioczenie i rozgoryczenie były niemal w dobrym tonie, że to był wręcz obowiązujący przekaz, coś jak po Powstaniu Styczniowym. Ubieramy się i myślimy tylko na czarno! A ja w takich chwilach tym bardziej chwytam się liny filozofii pozytywnej. Nie mam złudzeń co do wszystkich plag tego świata, które swego czasu wypuściła z puszki pewna ciekawska kobieta imieniem Pandora. Jest jak jest, ale nie dajmy się w to wciągnąć. Narzekanie niczego nie zmienia, to wręcz strata energii, angażowanie się w coś bezproduktywnego i jałowego. Lepiej pójść na długi spacer, przewietrzyć głowę i zrobić coś z sensem.
Wojna polsko-polska boli wszystkich. I tych z lewa i tych z prawa, i nawet tych pośrodku, którzy woleliby, aby rząd zajął się zwykłymi ludzkimi sprawami, a nie ideologią. Zdrowy system gospodarczy, służba zdrowia, edukacja i ogólne poczucie bezpieczeństwa obywateli to sprawy ważniejsze niż wszystkie te polityczne starcia. I rozumiem doskonale to, że można mieć problemy z odczuwaniem życiowego komfortu, kiedy tego wszystkiego brakuje. Mnie osobiście najbardziej boli agresja „po obu stronach barykady” i przede wszystkim to, że w ogóle jakaś barykada istnieje. Smuci wzajemne przerzucanie się hasłem „nie o taką Polskę walczył mój dziadek, ojciec, wuj…” i przekrzykiwanie kto największym patriotą jest. Pomaga mi zamiłowanie do historii. Kiedy przyglądam się dziejom naszego umęczonego kraju, to opada mi z głowy woalka idealizmu i wszystkie kawałki układanki pod tytułem „naród polski” układają mi się w całość. Cały ten kociołek z narodowo-heroiczno-absurdalno-patetyczną mieszanką wybuchową. No bo tak po prawdzie, to kiedy my właściwie cieszyliśmy się względnym spokojem i dostatkiem? Za Zygmunta Starego? Dzisiejsza swarliwość i kłótliwość to też nic nowego. Rodacy zawsze przejawiali skłonność do szklanicy i do zwady, aby po chwili w romantycznym zrywie ruszać na wroga, najchętniej z kosą na armaty albo z szablą na czołgi. Rozrabiaków i awanturników nigdy u nas nie brakowało, co na przykład dość zgrabnie opisał Mickiewicz w „Panu Tadeuszu”. Podział narodu był też widoczny w mitologizowanym 20-leciu międzywojennym, kiedy endecy zwalczali piłsudczyków i na odwrót. Gdy uświadomimy sobie te smutne prawdy, to łatwiej zachować spokój. C’est la vie i nihil novi mili Państwo, nic nowego!
Świat też zawsze był taki sam. Ludzie i natura ludzka niespecjalnie się zmienili. W dziejach ludzkości od zawsze dobro walczy ze złem albo na odwrót. W Biblii (Stary Testament) dużo jest scen przemocy, Nowy Testament niesie nadzieję. W mitach greckich podobna mieszanka, ale sporo jest herosów zwalczających potwory. Szekspir – najsłynniejszy literat naszej ery – dość barwnie odmalowuje pełną paletę ludzkich namiętności – i tych złych i tych dobrych. Dzisiaj jest tak samo, są sprawy smutne i te weselsze. Z tą różnicą, że dziś mamy wszechobecny, o wiele bardziej szeroki dostęp do informacji niż kiedyś. O wielu sprawach po prostu byśmy nie wiedzieli i żylibyśmy w błogiej nieświadomości. Obecnie zaś media lubią podsycać emocje, bo oglądalność, bo klikalność… Pozwolę sobie zacytować naszą noblistkę Olgę Tokarczuk: „Przynosi mi też gazety, zachęcając do ich czytania, ale budzą we mnie wstręt. Gazetom zależy na tym, żeby utrzymywać nas w stanie ciągłego niepokoju, żeby kierować nasze emocje nie ku temu, czego naprawdę powinny dotyczyć. Dlaczego miałabym poddawać się ich władzy i myśleć tak, jak mi każą?” [Prowadź swój pług przez kości umarłych] No właśnie.
Jak więc dbam o równowagę ducha, tak bardzo nam dziś potrzebną? Przede wszystkim stosuję starą, oklepaną do bólu i granicy banału zasadę karmienia właściwego wilka. Daję sobie to, co mnie zasila i wzmacnia. Mam swój dekalog antykorozyjny, który systematycznie stosuję i który świetnie sprawdza się w praktyce. Również przez ostatnie dwa trudne lata. Dbam o ciało, odpowiednią porcję ruchu i zdrowe jedzenie. Myśli kieruję w stronę spraw pozytywnych i ludzi o pogodnym nastawieniu do świata. To moje plemię, które mnie wspiera. Pielęgnuję życzliwość i empatię na co dzień. Biorę odpowiedzialność za moje słowa i czyny i umiem przyznać się do błędu. Nie upieram się przy „mojej prawdzie”, szanuję zdania odrębne. Tego szacunku bardzo nam dziś brakuje. W czasie pandemii, kiedy wszystko poszło w onlajny, dodałam jeszcze jedno przykazanie. Właśnie to o odcinaniu głowy od nadmiaru bodźców i niewkręcania się w medialne burze. O tym, żeby nie dawać się pochłaniać medialnej otchłani ciemności. Pomaga mi w tym guru stoicyzmu, cesarz Marek Aureliusz, którego maksym nie mam nigdy dość: „Boże, daj mi cierpliwość, bym pogodził się z tym, czego nie jestem w stanie zmienić. Daj mi siłę, bym zmienił to, co zmienić mogę. I daj mi mądrość, bym odróżnił jedno od drugiego.”
A życzenia na Nowy Rok? Umierający Goethe zawołał ponoć „Więcej światła!” I takiego światła w duszy życzę Wam najbardziej. Niech Wam rozjaśnia mroki codzienności, oświetla drogę i prowadzi do tego „szczęśliwego” i „dosiego”. Myślę, że to najpewniejszy sposób.