Dzisiaj będzie trochę na poważnie, ale zdrowie to poważna sprawa i jak się zepsuje, to wszystko inne przestaje się liczyć. Czy chcemy, czy nie chcemy, to po pięćdziesiątce dopada nas peselica i organizm coraz częściej melduje o awariach i objawach zużycia. Wszyscy na coś narzekają. Tego strzyka, temu pika, tamtemu skrzypi. W kościach chrobocze, w stawach trzeszczy. Tu nadciśnienie, tam cukrzyca, gdzieś coś łamie. Zaczynają się problemy z sercem, nerkami i stawami. Kręgosłup boli już od dawna, a chorobę Hashimoto ma prawie co trzecia kobieta. O strasznym słowie na r** nawet nie wspominam. Niby idziemy z postępem, ale z drugiej strony cywilizacja nas nie oszczędza. Środowisko zanieczyszczone, smog szaleje, jedzenie coraz gorszej jakości, a stresów nam nie brakuje. Sami też solidnie zapracowujemy na pogarszający się stan zdrowia. Mało znam mnichów i mniszek, którzy prowadzą ascetyczny i obsesyjnie zdrowy styl życia. Sama też do nich nie należę i ulegam przeróżnym pokusom. Taka już nasza natura, że lubimy sobie podjeść, popić czy zapalić, a niestety to, co sprawia nam przyjemność, niekoniecznie jest dla nas dobre. A już na pewno nie po pięćdziesiątce i wypadałoby wprowadzić pewne korekty do naszego programu. Tylko czy potrafimy?
Impreza aż do końca?
Pod koniec 2016 roku w brytyjskim Guardianie ukazał się ciekawy artykuł p.t. „Mniej jeść i pić? W Roku Umierających Przedwcześnie musimy stać się realistami”. Był to rzeczywiście rok, w którym niespodziewanie odeszło wielu artystów takich jak David Bowie (69, rak wątroby), Prince (57, przedawkowanie środków przeciwbólowych), Carrie Fisher (60, atak serca) czy George Michael (53, niewydolność serca i stłuszczenie wątroby). Nie da się ukryć, że wszystkie te przyczyny są pochodną stylu życia (alkohol, narkotyki, leki). Większość z nas nie jest celebrytami, którzy ciągle balują albo mierzą się z presją kreatywności i popularności, ale też lubimy się zabawić albo odreagowywać stresy. Każdy ma na sumieniu grzeszki przeciw zdrowiu. Narodowy program zdrowia publicznego w Anglii, zachęcający do zmiany nawyków na bardziej prozdrowotne, nie spotkał się z dużym zainteresowaniem obywateli. 80% Brytyjczyków w średnim wieku ma nadwagę i za mało ćwiczy, ale większość z nich nie chce zastanawiać się nad tym, jaki wpływ może to mieć na ich zdrowie. Są jak Scarlett O’Hara ze swoim słynnym „pomyślę o tym jutro”. Dziś wolą imprezowanie i folgowanie przyjemnościom niż zawracanie sobie głowy kasandrycznymi prognozami.
W Polsce jest chyba podobnie. Przynajmniej sądząc po tym, co widzę dookoła. Trudno jest zrezygnować ze szkodliwych przyzwyczajeń. Odmówić sobie słodyczy albo ulubionych potraw z gęstymi sosami, papierosów lub nadmiernej ilości alkoholu, zaś ruch to dla wielu przejście od stołu do kanapy. A zegar tyka i nikt nie ma immunitetu od chorób. Sama się o tym niedawno przekonałam. Przytrafiło mi się coś, co dosłownie ścięło mnie z nóg, ale potem bardzo mocno na te nogi postawiło. Być może też, paradoksalnie, było to najlepsze, co mogło mi się przydarzyć, żeby przewartościować podejście do życia i zdrowia.
Nierdzewna Baba zardzewiała
Ostatnie 2 lata były dla mnie trudne i w sprawach osobistych i na froncie zawodowym. Tak jakby los chciał mi pokazać: „A widzisz, odgrażałaś się, że pięćdziesiątka ciebie nie dotknie, a tu co?” Starałam się dzielnie stawiać czoła kolejnym wyzwaniom, ale wiadomo, że nieszczęścia chodzą parami, a nierzadko stadami. Dlatego przeżyłam szok, kiedy w lipcu 2016 roku usłyszałam od ortopedy diagnozę, że ból w biodrze, który odczuwałam to wada wrodzona, która właśnie się ujawniła i konieczna jest operacja wstawienia endoprotezy. Jak to? Ja, osoba, która bez ruchu nie może żyć, ma mieć sztuczny staw?! Rozpaczałam przez 3 dni, a potem zmartwychwstałam, „poprawiłam koronę” i opracowałam plan działania. Powiedziałam sobie, że są gorsze sprawy, a od tego się nie umiera. Nie użalałam się nad sobą. Starałam się być aktywna i normalnie żyć. To nie pozwalało mi myśleć o problemach. Wzięłam serię zastrzyków w staw, aby zneutralizować ból. W styczniu 2017 wystąpiłam na Zlocie Latającej Szkoły z historią pod tytułem “Opowieść o czarnej dupie i o tym, jak ją zamienić w brazylijskie pośladki”. Chciałam inspirować i dawać nadzieję, że z najgorszej czarnej dziury można wyjść wzmocnionym. I tak się stało. Operacja miała miejsce we wrześniu, wszystko poszło dobrze, a ja, dzięki uporowi i intensywnym ćwiczeniom, chodziłam bez kul już po siedmiu tygodniach. Po 3 miesiącach wróciłam do pływania, chodzenia z kijkami i jogi. Byłam na tańcach. Na wiosnę szykuję się na rolki. Dziś, po 6 miesiącach od operacji w ogóle po mnie nie widać, że mam ciało obce w organizmie. A pośladki już prawie brazylijskie.
Program antykryzysowy
W moim przypadku jest zawsze ten sam. Ruch, zdrowa dieta i dbałość o dobry nastrój. Pomimo problemów, a może właśnie z ich powodu stawiam przede wszystkim na wzmacnianie ciała i ducha. I to zawsze działa. Ruch daje mi energię i jasność myśli, dieta dobre samopoczucie, a dobry nastrój siłę do pokonywania trudności. Ostatni kryzys spowodował, że wprowadziłam te działania z jeszcze większą intensywnością. Bardzo dużo ćwiczyłam, pływałam, jeździłam na rowerze i rolkach. Kiedy dodatkowo dowiedziałam się, że mam Hashimoto, co podejrzewam pojawiło się z powodu akumulacji stresów, z rekomendacji mojej pani endokrynolog z dnia na dzień przerzuciłam się na dietę bezglutenową i bezlaktozową. Ja, która pierwsza wyśmiewała się z nowej mody celebrytów. Tymczasem okazało się, że mój organizm zareagował rewelacyjnie – jakbym odetkała zamuloną szlamem rurę, przez którą nagle popłynął zablokowany strumień energii. To była spektakularna zmiana samopoczucia.
Piszę o tym tak obszernie, bo jestem dumna z tego, że szybko doszłam do formy. Zawdzięczam to rehabilitacji i intensywnym ćwiczeniom, a dzięki diecie nie mam problemów z wagą, co również miało duże znaczenie. Dziś znowu stoję pewnie na nogach i jestem w dużo lepszej formie fizycznej i psychicznej niż przed operacją. Przez ten trudny okres bardzo zbliżyłam się z rodziną, która zapewniła mi nieocenione wsparcie pod wieloma względami. Nauczyłam się prosić o pomoc i tę pomoc przyjmować, a my kobiety często mamy z tym problem. Zmieniła się konstelacja znajomych i przyjaciół, pewne relacje uległy weryfikacji. Zmieniłam się ja sama. Stałam się bardziej otwarta na innych i ich problemy. A przede wszystkim zrozumiałam, że nie jesteśmy „niezniszczalni” i „nieśmiertelni”. Dlatego jestem teraz jeszcze bardziej zdeterminowana, aby sięgać po marzenia i plany (patrz poprzedni wpis), a także dbać o siebie i swoje potrzeby. O formę fizyczną, dietę, sen, odpoczynek i relaks, o relacje międzyludzkie, z rodziną i przyjaciółmi. O wszystko to, co ważne, aby dobrze żyć.
Dziewczyny (i chłopaki) – róbcie badania, żeby Was coś nie zaskoczyło. Żyjcie w zgodzie z bliskimi, nie produkujcie niepotrzebnych stresów, odważnie mówcie o swoich emocjach i potrzebach. Zwracajcie uwagę na to, co na talerzu, ograniczcie tłuszcz, sól i cukier. Ruszajcie się. Dla dobrego nastroju i zdrowia. Mamy tylko ten czas, który nam pozostał. Zróbmy z niego dobry użytek. I oby jak najmniej korozji.