Niektórzy powiedzą, że tak, to prawda, że dopiero teraz mogą zwolnić i korzystać z dorobku i przywilejów, na jakie zapracowali. Inni prychną, że to slogan wytarty jak farba obłażąca z dawno niemalowanych drzwi. Ale przecież te drzwi, choć teraz wyglądają na podniszczone i nadające się tylko do wyrzucenia, są nadal solidne i dobrze nam służą. I gdyby zdrapać z nich resztki dawnej, zużytej powłoki i pomalować je na nowo, to mogą zyskać nowy blask. Akcja rewitalizacja i stare drzwi wyglądają zupełnie inaczej. Czy w podobny sposób można odnowić i zrewitalizować własne życie? I to po pięćdziesiątce albo jeszcze później? Kiedy okrzepliśmy w ramach dotychczasowej egzystencji, młodzieńcza beztroska i zapał ustępują miejsca wstrzemięźliwemu rozsądkowi, a my czujemy, że utknęliśmy w rutynie jak w kubełku z betonem, z którym toniemy bez nadziei na ratunek?
Zmiany wymagają odwagi, wysiłku i wyrzeczeń, a to nigdy nie jest łatwe i nie wszyscy są na to gotowi. Będą bez końca narzekać jak to w życiu im nie wyszło albo jak zostali skrzywdzeni, niedocenieni, „a bo Stasiek to zawsze miał szczęście… a ja…”, wiadomo, kłody pod nogi i to od kołyski, ale jednocześnie nie ruszą palcem, aby coś z tym swoim życiem zrobić. Internet i fejsbuk zapchane są po brzegi hasłami motywującymi do zmiany/rozpoczęcia nowego życia. „Zacznij żyć swoim życiem”, „Dziś zrób coś, żebyś mógł cieszyć się jutrem”… Wszystko to lajkowane w tysiącach, ale lajkowanie żadnego wysiłku nie wymaga, klik i już. Proste, bez potu, krwi i łez.
Wszyscy uwielbiamy historie o tym, jak ktoś trzasnął drzwiami w korporacji i teraz prowadzi manufakturę pachnących mydeł albo wysyła pozdrowienia z wysp Polinezji Francuskiej. I jest szczęśliwy. My o tym czytamy, kiwamy głowami, wzdychamy, ale kto tak naprawdę wstaje z kanapy czy zza biurka i podejmuje wyzwania, które mogą go doprowadzić tam, dokąd chce? Zmienianie życia i samorealizacja są dziś modne. Rzucanie wszystkiego w diabły, żeby pojechać do Peru uczyć się haftu z Indianami albo w Bieszczady hodować kozy. Co tam komu w duszy gra. Czasem dosłownie, tak jak DJ Vice, której drugie życie zaczęło się po tym, jak przeszła na emeryturę. Zrobiła coś, co z tradycyjnego punktu widzenia było czystym absurdem i fanaberią. Dziś w wieku 78 lat jest najpopularniejszą DJ-ką w Polsce, inspiruje innych i ma rzesze fanów w każdym wieku. I to nie jest jedyny przykład.
Dlatego ja uważam, że i po 50-tce można zmienić życie albo dokonać pewnych korekt w jego dotychczasowym kształcie. Zgodnie z Przykazaniem nr 2 w Dekalogu Antykorozyjnym. I może właśnie tak miało być, może właśnie TERAZ jest ten czas, kiedy wreszcie możemy zająć się sobą. Bez wyrzutów sumienia i poczucia winy.
Znam sporo kobiet 50+, które to zrobiły. Jedna porzuciła nielubianą pracę i zmieniła zawód, druga znalazła sobie dodatkowe zajęcie, które daje jej poczucie sensu w życiu, jeszcze inna z zaangażowaniem oddaje się hobby, na które wcześniej nie miała czasu. Ktoś wyjechał za granicę, aby zarobić na nowe, samodzielne życie, ciężko pracuje i momentami nie jest jej łatwo (wiem, bo jesteśmy w kontakcie), ale wie dlaczego to robi i ta świadomość dodaje sił. Ktoś miał dosyć roli domowego robota, przeprowadził rewolucję i zaczął bardziej dbać o swoje potrzeby, a jeszcze ktoś wyszedł z toksycznego związku, który bardziej niszczył niż wspierał. Wszystkim wyżej opisanym zmiany wyszły na dobre. Może nie od razu, bo trzeba trochę powalczyć o swoje, ale sprawy idą w dobrym kierunku, a moje znajome są zadowolone.
Ostatnio zaś słyszałam historię kobiety, która po 50-tce poszła na wymarzone prawo (!!!), studia skończyła z wyróżnieniem i szykuje się do wykonywania zawodu! Wcześniej plany edukacyjne uniemożliwiła jej nieoczekiwana ciąża, w którą zaszła tuż przed maturą, a potem kolejne dziecko. Dopiero w wieku dojrzałym wróciła do realizacji marzenia. Odmłodniała o 10 lat, zaczęła o siebie dbać, ćwiczy, chodzi na tańce. Nowe życie, nowa kobieta. Mężczyzna ten sam. I pięknie!
Zmiana nie zawsze musi być od razu zamachem stanu na dotychczasowy status quo, przewróceniem życia do góry nogami. Czasem wystarczy coś małego, co ożywi naszą dotychczasową egzystencję. Inna dieta, regularne ćwiczenia (wreszcie!), kurs malowania, upragniona wycieczka albo nawet zmiana stylu ubierania się na bardziej nowoczesny albo kolorowy. Coś, co sprawi nam radość i pobudzi krążenie. Zmiany są bardzo ożywcze i nie od dziś wiadomo, że są lepszym antidotum na podtrzymanie młodości niż zastrzyki z kolagenu.
Wierzę w „życie po życiu” po pięćdziesiątce, w rozpoczęcie nowego etapu po tym pierwszym, który być może nie do końca spełnił nasze oczekiwania, w którym popełniliśmy błędy albo zaniedbania. Teraz możemy to naprawić albo zadbać o to, aby dostać to, czego nam dotychczas brakowało. Wierzę, bo sama taką rewitalizację przechodzę i to się dzieje. W pierwszym tegorocznym poście pisałam o tym, że w ubiegłym roku nastąpił demontaż mojego dotychczasowego życia. Może niecałkowity, bo nie zasiliłam rzeszy bezdomnych, a krąg osób mi życzliwych drastycznie się nie zmniejszył, ale wydarzył się Big Bang, który spowodował, że potrzebowałam zorganizować się na nowo, żeby stanąć na nogi.
Już wcześniej planowałam przeprowadzić zmiany, bo czułam, że najwyższy czas zacząć robić to, co chcę, ale chciałam swój plan wprowadzać stopniowo. Bezpiecznie. A tu Wszechświat mnie „wysłuchał” i przyśpieszył bieg wydarzeń. Dziś jestem mu wdzięczna, bo wymusił na mnie działanie i jestem już na nowej drodze, ale na początku… Uff! Przerażenie, panika, ciemność, dół, co teraz będzie? Zapadłam się. A potem wstałam i zaczęłam myśleć, przygotowywać plan. Wyciągnęłam rękę po pomoc i ją dostałam. Zaczęło się robić jaśniej. Zrozumiałam, że to co mnie spotkało to nie porażka, ale szansa. A kiedy zobaczyłam film, o którym pisałam w poprzednim poście, dostałam kopa i ruszyłam. W marcu skończyłam 50 lat, więc jak nie TERAZ, to kiedy? Czy może być lepszy prezent?
Zaczęłam budować to nowe życie. Zniknęłam z bloga na kilka miesięcy, ale potrzebowałam skupić głowę i energię na celach, które sobie wytyczyłam. Zajęłam się organizacją nowego biznesu, a to jest zawsze czasochłonne. Dzisiaj firma już działa i zdobyła pierwszych klientów, a mnie sprawia przyjemność to, co robię. Te kilka miesięcy to był trudny okres, pełen wytężonej pracy, stresu, zawirowań i momentów zwątpienia. Teraz emocjonalny kurz już opada, stopniowo dodaję kolejne elementy do układanki i powoli wyłania się obraz, który tworzę według nowego scenariusza. W planie mam dalsze działania, realizację kolejnych marzeń, ale po kolei. Przede mną jeszcze sporo pracy, ale pierwsze kroki już zrobione. Oczywiście, różne rzeczy mogą się przydarzyć, coś może pójść nie tak, ale przynajmniej spróbowałam, nie zardzewiałam, nie zostałam na kanapie.
Trzymajcie za mnie kciuki. A jeśli i Wy macie ochotę coś zmienić w Waszym życiu – nie zwlekajcie. Uwierzcie, że można. Zamieńcie klikanie na działanie. Póki czas.