Co byś zrobiła, gdybyś dowiedziała się, ile jeszcze życia masz przed sobą? Kilka minut, godzin, tygodni, lat… Co byś zrobiła? Wzruszyła ramionami i zostawiła wszystko po staremu, tak jak jest, czy może odwrotnie – zrobiłabyś coś, co zawsze chciałaś zrobić, ale do tej pory nie zrobiłaś albo wręcz rzuciłabyś wszystko i poszła przed siebie swoją drogą? No bo co masz do stracenia, skoro koniec już bliski i licznik odmierza czas, który pozostał?
Przed takim dylematem stają bohaterowie belgijskiego filmu „Zupełnie nowy testament”, który kandydował do tegorocznego Oscara w kategorii na najlepszy obraz nieangielskojęzyczny, ale nie dostał nominacji. Mimo wszystko warto obejrzeć. Kto zamierza, niech nie czyta dalej…
Nie chcę tu pisać o tym filmie w aspekcie religijnym, obrazoburczym, bo to mnie mniej interesuje, ale czysto egzystencjalnym. A jest to film przewrotny. Już sam tytuł można interpretować podwójnie, jako rzecz o napisaniu nowej ewangelii bądź też o napisaniu nowego testamentu, nowej woli, w tym wypadku woli życia po życiu, ale przed śmiercią.
Światem rządzi Bóg, skrajnie antypatyczny i obmierzły facet w podkoszulku, dresie, szlafroku i klapkach. Niedomyty, nieogolony, z tłustymi włosami, chamski, tyranizujący swoją żonę i 10-letnią córkę. Jego jedyny syn, J.C., jak wiadomo poświęcił się dla ludzkości, co u ojca wywołuje tylko uczucie pogardy. Bóg mieszka w Brukseli, w ciasnym mieszkaniu o długich korytarzach, a większość czasu spędza w swoim „gabinecie”, przed komputerem, poprzez który zabawia się manipulowaniem losem świata i jego obywateli. Nienawidzi ludzi, bawi go zsyłanie nieszczęść, katastrof i ustalanie bzdurnych zasad życia. Cały czas pali, ostro popija, z biura wychodzi tylko na posiłki albo drzemkę, jednym słowem mocno odpychający typ.
W końcu buntuje się przeciwko niemu córka Ea i w akcie zemsty dobiera się do komputera ojca i wysyła wszystkim mieszkańcom Ziemi informację o dacie ich śmierci, co wywołuje zrozumiałe poruszenie. I wściekłość Boga, bo ta tajemnica, jego zdaniem, pozwalała mu do tej pory trzymać ludzi w szachu, a teraz mogą wymknąć się spod kontroli i chcieć sami decydować o swoim losie… Przez ten czas, który im pozostał…
Wiadomość dostaje każdy, niezależnie od płci i wieku. I wszyscy są przejęci, biorą głęboki oddech i reagują na swój sposób. Mnie najbardziej podobało się kiedy jeden z bohaterów, nieszczęśliwy, niespełniony i zakompleksiony, widzi w lustrze swoje odbicie, przygląda się sobie przez moment, po czym obejmuje i przytula swoje alter ego w serdecznym uścisku. Tak jest! Ileż z nas ma problem z zaakceptowaniem i pokochaniem siebie i okazaniem sobie trochę empatii i życzliwości?
Ea ucieka z domu i trafia do świata ludzi, gdzie towarzyszy sześciu wybrańcom i wyborom, których dokonują na ten ostatni okres życia. W grupie jest 9-letni chłopiec, który ma umrzeć jako pierwszy, dwie kobiety, jedna młodsza, druga po 60-tce (w tej roli Catherine Deneuve) i trzech mężczyzn od 40 do 58 lat. Mężczyźni, co nie dziwi, są bardziej skłonni i odważni do porzucenia wszystkiego w diabły, „gównianej pracy” za „gówniane pieniądze” i zrobienia tego, na co zawsze mieli ochotę: rzucić się w wir seksu, ruszyć w daleki świat albo tak jak mały Willy … zostać dziewczynką i założyć sukienkę.
Nie oceniam tych wyborów, każdy ma coś, o czym skrycie marzy. Nawet jeśli są to marzenia szokujące. Na przykład okazuje się, że Francois od zawsze chciał być … zabójcą. To nie o to chodzi w tym filmie, który co i rusz prowokuje absurdalnymi pomysłami. Kobiety są mniej odważne, i to starsza Martine, której zostało raptem 5 lat, w końcu decyduje się pierwsza na przełomową zmianę. Młodsza Aurelia jest pasywna. Początkowo poddaje się, ale i tak przeznaczenie ją dopada. Na szczęście dla niej samej, podejmuje decyzję na tak.
Ea, jako córka Boga, ma niezwykły dar: przykłada głowę do czyjejś piersi i słyszy muzykę – „co komu w duszy gra”. I to dzięki jej podpowiedziom bohaterowie filmu idą za głosem serca i zmieniają swoje życie. Nie będą tutaj opisywać perypetii bohaterów, co kto zrobił i jak to się skończyło. W każdym razie cała ta historia podlana jest sosem czarnego humoru, momentami absurdalnego, ale dość zabawnego.
Co wyniosłam z seansu? Przesłanie, że każdy ma w swoim życiu coś do zrobienia. Byle tylko usłyszał (albo, żeby ktoś mu podpowiedział, tak jak tutaj robi to Ea), jaka muzyka gra właśnie w jego duszy. I w tę muzykę się wsłuchał. I poszedł za nią. Niezależnie od wieku i tego, ile czasu komu pozostało, napisał swoją nową wolę życia, tak jak zrobili to bohaterowie tego niezwykłego filmu.
Druga rzecz, o której piszę niemal z zażenowaniem, bo to taki banał, to stara prawda, że najważniejsza w życiu jest miłość i to ona powoduje, że nasze życie jest szczęśliwe lub nie. To miłość jest paliwem, daje napęd i jest katalizatorem zmian. I każdy ma w życiu przeznaczoną swoją miłość, czasem w najdziwniejszej konstelacji, z totalnie nieprzewidywalnym partnerem. Trzeba tylko mieć szczęście tę osobę spotkać. Bagatela!
A co odpowiedziałabym na pytanie, które zadałam na samym początku? Co ja bym zrobiła? Zastanawiam się nad tym od wyjścia z kina. Jestem dość zadowolona z życia, które obecnie prowadzę. Jest ono wypadkową decyzji, które ostatnio podjęłam i zmian, które wprowadziłam. Nie czuję jakiejś wielkiej presji. Bo już coś dla siebie zrobiłam. Oczywiście, ZAWSZE można chcieć więcej, zrobić coś jeszcze. Może powinnam kupić sobie trochę zwariowanych, ekstrawaganckich ciuchów, na co zawsze miałam ochotę. A może, w ekstremalnej wersji, sprzedać mieszkanie i pojechać pożyć do Buenos Aires, co też mnie od czasu do czasu nachodzi ? Ciekawe, czy gdybym wiedziała, ile mi jeszcze czasu zostało, to właśnie to bym zrobiła? Na razie nie czuję potrzeby. Mam jeszcze czas, no ale właśnie – czy mam?
Końcowe przesłanie filmu też jest optymistyczne. Po usunięciu tyrana, nowym Bogiem, a raczej Boginią zostaje jego dotychczas tłamszona i terroryzowana żona. Jej pierwszym posunięciem, kiedy zasiada za komputerem zarządzania ziemią jest zmiana tła nieba, na którym zakwitają kwiaty. I świat od razu pięknieje, a ludzie stają się radośniejsi i lepsi. Dostali raj na ziemi.
Nowa władczyni ma tak na oko 50+… Ona też, po latach, doczekała się na „swój czas” 😉
2 komentarze
Bardzo mi się ten film podobał. Spodziewałam się jakiejś durnowatej komedii, a był i śmieszny i dał do myślenia. Siedzi jeszcze długo w głowie. A odpowiedź na zasadnicze pytanie? Pewnie uporządkowałabym papiery, żeby dzieci nie miały za dużo problemów, a potem poszłabym za ptakami… Kto był na filmie ten wie.
Mnie też siedzi, dlatego o nim napisałam. I to pytanie, i te wybory… także siedzą w głowie. Moja pierwsza myśl była, że też za ptakami… Bo przecież to Buenos Aires 🙂 A teraz myślę, że może bym chciała tak jak Catherine…? Biję się z myślami…